Kiedy się poznaliśmy? Jeszcze się nie znaliśmy, ale już o Nim słyszałem. Był rok 2005 Mistrzostwa Polski w Pińczowie, Leszek Mańkowski powiedział, „że ma pilota, który trenując do zawodów złamał nogę, ale jak wydobrzeje to na pewno zostanie mistrzem”. Z tego, co pamiętam z późniejszych rozmów z Grzesiem, przyjechał o kulach do Pińczowa, żeby popatrzeć jak latamy.
Jest rok 2006 kolejne Mistrzostwa Polski, Pińczów, Grzegorz już sprawny bierze w nich udział zajmując 3 miejsce, ale nie bez pewnych perturbacji. Z jednej z konkurencji nawigacyjnej „przywozi” track z zakazanym zawracaniem. Zero punktów i małe szanse na dobry wynik. Pamiętam jakby to było wczoraj, jak zamknął się w swoim namiocie i po godzinie wraca z rozrysowanym schematem swojego track-a, udowadniając nam, że to nie było zawracanie tylko wynik błędu zapisu MLR-a i taki już był zawsze, nie akceptował żadnej porażki, chciał wszystko sprawdzić, dotknąć, zobaczyć i poznać. Nigdy się nie poddawał i walczył do końca. To 3 miejsce na pierwszych mistrzostwach, w których brał udział było „najgorszym” wynikiem, jaki uzyskał w historii swoich startów na MP.
Jest rok 2007. Grześ na Mistrzostwach Polski w Toruniu znów staje na podium, ale wtedy ważniejszy był wyjazd reprezentacji na Mistrzostwa Świata do Chin. Chiny, Pekin, wspaniała wyprawa, niezapomniane przeżycia i pierwsze medale w historii Polskiej reprezentacji. Grześ dzielnie walczy i pod koniec zawodów jest na 7 pozycji. Wygrywa konkurencję slalomową, ale w wyniku „rozgrywek przy zielonym stoliku” konkurencja zostaje anulowana i kończy zawody na miejscu 14. Gdyby nie „zielony stolik” uzyskałby tytuł Slalomowego Rekordzisty Świata. Trudno sobie to wyobrazić, ale nigdy później tego tytułu nie zdobył, zawsze coś stawało mu na przeszkodzie.
Rok 2008 – kolejne podium na Toruńskich Mistrzostwach Polski i start na Mistrzostwach Europy rozgrywanych w Łomży. Grześ zajmuje 4 miejsce indywidualnie i z drużyną PF1 staje na podium na 3 pozycji. Wtedy właśnie wspólnie z Grzesiem znaleźliśmy jego słabą stronę. Razem wiedzieliśmy, że jego poziom sportowy jest wystarczający, żeby wygrywać. Problem był jednak w „głowie”. Wtedy w Łomży wracając z konkurencji nawigacyjnej nie zapamiętał, w którym z deck-ów należy wylądować, podejmuje decyzje i ląduje pomiędzy deck-ami. Dostaje karę i w efekcie „ląduje” poza podium.
Rok 2009, to dwie ważne imprezy, najpierw w czerwcu WAG Światowe Igrzyska Lotnicze w Turynie, do których Grześ zakwalifikował się rok wcześniej wygrywając kwalifikacje rozgrywane we Włoszech, a potem Mistrzostwa Świata w Czechach. W Turynie na WAG Grześ zajmuje 10 miejsce. Powód tego jest dość prozaiczny, brak szczęścia. W konkurencji polegającej na wypuszczeniu papierowej taśmy, a następnie jak najszybszym jej złapaniu, taśma Grzesia podczas wypuszczania urywa się i cała rolka spada nierozwinięta na ziemię.
Kolejny start w 2009 roku to Mistrzostwa Świata, gdzie Grześ zajmuje 5 miejsce, tym razem znowu zawiodła „głowa”. Grześ przelatując jedną z konkurencji nawigacyjnych wprost perfekcyjnie za przekroczenie czasu na zadanie, (którego sobie nie zanotował) dostaje zamiast max-a , 0 punktów. Na tych zawodach Grzegorz ustanawia nowy rekord świata w slalomie. Po powrocie do Polski wysyłam odpowiedni wniosek do CIMA FAI i czekamy na dyplom z tytułem rekordzisty. Po kilku miesiącach okazuje się, że lepszy czas od Grzesia uzyskał zwycięzca WAG-u (?), kolejny raz rekord nie został przyznany.
Na kolejne występy w Mistrzostwach Świata trzeba było poczekać do roku 2012, ale w międzyczasie Grześ znów „obstawiał” podium MP, oraz brał udział w pierwszych zawodach Parabatix we Francji, gdzie tym razem „na własną prośbę” podczas treningu doznał kontuzji kolana. Siedzieliśmy z Grzesiem na lotnisku we Francji i zastanawialiśmy się jak wprowadzić konkurencje z Parabatix w Polsce. Potem był rok 2011 i zostaliśmy zaproszeni do Francji na Slalomanię. Tym razem wszystko zadziałało, Grześ w zaciętej rywalizacji w finale przegrał z Alexem i zajął 2 miejsce, ale właśnie wtedy świat zaczął uczyć się wymawiać poprawnie jego imię i nazwisko – Grzegorz Krzyżanowski !
Rok 2012 to Mistrzostwa Świata w Hiszpanii i 7 miejsce w klasyfikacji końcowej. Tym razem zawiódł sprzęt oraz zabrakło szczęścia. W ekonomii po trójkącie idealnie wyregulowany wtrysk w silniku dnia poprzedzającego tą konkurencję, nie zadziałał (zmieniły się parametry temperatury i wilgotności otoczenia) i posadził Grzesia w polu poza deckiem. W slalomowej „8” Grześ po drugim nalocie na tyczkę uderzył w nią koszem, uszkodził śmigło i pomimo „szalejącego” silnika od wibracji ukończył przelot, niestety uzyskany czas nie pozwolił na zwycięstwo i kolejna szansa na rekord świata ucieka.
W międzyczasie Grześ szlifował swoje umiejętności w slalomach pomiędzy pylonami. Wszyscy wiemy, że dzięki Jego uporowi i determinacji mogliśmy osiągnąć sukces w 2013 roku na Slalomowych Mistrzostwa Świata, a zaczęło się to wszystko w Wyszkowie na I Polskiej Slalomanii, którą oczywiście Grześ wygrał.
Rozpoczął się 2013 rok, sezon, w którym miały odbyć się pierwsze Slalomowe Mistrzostwa Świata. Wszyscy pamiętamy pierwszego Snake oblatywanego przez Grzesia w zimowej scenerii radomskiego lotniska. Jego lotniska, jego lotniska na zawsze. Pewnie nie wszyscy wiedzą, że Snake to był „gad” na początku dość narowisty. Grześ go jednak poskromił. Kiedy my wybieraliśmy kolorystykę kadrowych węży, Grześ po kolana w śniegu startował i nieustanie konsultując się z Piotrem Dudkiem, usiłował wytresować „gada”. Potem dołączyło do niego 2 Marcinów, Marek i pozostali kadrowicze. Kolejne przeróbki, zmiany rozmiarów, poszukiwanie właściwej progresji i nieustanna walka z czasem, bo Mistrzostwa zbliżały się nieubłaganie. Grześ bladym świtem wyjeżdżał na lotnisko, rozstawiał pylony, latał, jechał do pracy, żeby po południu znów być na lotnisku, rozstawiał pylony i latał do wieczora. Czasami miewał wolne, kiedy pogoda nie pozwalała na latanie. Wtedy siedział w garażu, regulował silnik, przerabiał napęd, zmieniał progresje w skrzydle itp. W międzyczasie dzielił się ze wszystkimi swoimi modyfikacjami, tłumaczył jak latać, pokazywał jak urwać kolejne sekundy przelotu. Teraz z perspektywy czasu zastanawiam się jak On to robił. Grześ żył dwa razy szybciej niż to jest możliwe. Czasami musiał chyba w ogóle nie sypiać, żeby zdążyć zrobić to, co sobie zaplanował.
Był maj, zbliżały się Pararudniki, od Emilki dostaliśmy informacje, że przyjeżdżają Francuzi, żeby „podejrzeć”, co robimy. Zastanawialiśmy się z Grzesiem jak rozegrać to spotkanie. Grześ powiedział, że niczego nie będzie ukrywał, poleci slalomy tak jak potrafi i zobaczymy, co z tego wyniknie. Pamiętamy, co wynikło, Francuzi wrócili do domu zastanawiając się, co zrobić, żeby pokonać Krzyżaka.
Potem przyszły Mistrzostwa Polski w Częstochowie. Grzegorz przegrał w slalomach rywalizacje z Marcinem i Markiem. Po finałowych rozgrywkach przyszedł do mnie i powiedział, że bardzo się cieszy, że przegrał, bo już wie, co jest mu potrzebne żeby zwyciężyć we Francji. Cieszył się z sukcesu chłopaków, bo wiedział, że skorzystali z jego rad i pomocy. Śmiał się, że to „dobra” informacja dla konkurentów ze świata, „bali się Krzyżaka” a teraz muszą się bać Władzy i Furtaka. Powiedział do mnie wtedy, „ Adam mamy drużynę, przywieziemy ci medale z Francji”.
Rozpoczął się końcowy okres przygotowań do wyjazdu na Mistrzostwa. Grześ zmienił silnik na 250 i przekroczył magiczne 20 sekund na „8”. Spotykaliśmy się czasami po kilka razy w tygodniu. Na lotnisku Piastów pylony w zasadzie stały bez przerwy. Przyjeżdżali na treningi kadrowicze, zawsze był tam Grześ wraz z Marcinem Krakowiakiem. Tych dwóch przyjaciół od dłuższego czasu było wręcz nierozłącznych. Wspaniale się uzupełniali, Grześ zmieniał, testował, poprawiał, a Marcin analizował sprawdzał i stosował nowe rozwiązania przenosząc je z klasy PF1 na PL-owe wózki.
Jaki był Grześ? Muszę przypomnieć pewien „konflikt”, który miał miejsce na jednym z treningów żeby to bardziej przybliżyć. Lataliśmy slalomy z katalogu task-ów na MŚ. Ja stałem ze stoperem, pokazywałem pilotom wybrany slalom, a ich zadaniem było się go nauczyć i wykonać przelot. W jednym z przelotów Grześ pomylił kolejność. Kazałem mu wylądować i jeszcze raz pokazałem, co ma zrobić. Kolejny start i ten sam błąd. Grześ ląduje, ja podchodzę i mówię, że znowu źle, Grześ zaczyna się kłócić, że nieprawda, że dobrze poleciał, tylko ja się mylę. Był w tym tak przekonujący, że zacząłem zastanawiać się czy nie ma racji. Jeszcze raz wytłumaczyłem zadanie, wskazałem, który zakręt był nieprawidłowy, Grześ poleciał i zrobił prawidłowy przelot. Potem na spokojnie zaczęliśmy zastanawiać się, co z tym zrobić. W jaki sposób można zapamiętać i prawidłowo przelecieć układ slalomu, dostając go na kilka minut przed startem. Po kilku dniach Grześ zadzwonił i powiedział, że zaczął prace z panią psycholog, która specjalizuje się w nauce zapamiętywania. Taki właśnie był Grześ, uparty, walczący o swoje i szukający zawsze właściwego rozwiązania. Tak na pewno posiadał olbrzymi talent, ten dar od Boga, ale wszystko to było poparte wprost tytaniczną pracą i zaangażowaniem.
We wrześniu wyruszyliśmy do Francji, po przyjeździe do Aspres, Grześ jak zwykle pierwszy zorganizował swoje „obozowisko” i na spokojnie zaczął z Witkiem „grzebać” przy napędzie. Czekaliśmy na pierwszy oficjalny trening, bardzo byliśmy ciekawi jak jest naprawdę i czy nasze przypuszczenia się sprawdzą. Trening się odbył, po lądowaniu Grześ podszedł do mnie i powiedział „wszystko działa, leciałem na 80%, wygramy te zawody”. Tak właśnie powiedział „wygramy” nie „wygram”, bo drużyna była dla niego najważniejszym celem.
Podczas eliminacji nie pozostawił konkurentom żadnych złudzeń, wygrał wszystkie z sześciu rozegranych task-ów uzyskując 6 punktów i wyprzedzając drugiego za nim Alexa o punktów 8. Okazało się, że „głowa’ działa w 100% prawidłowo a i szczęście jest po stronie Grzesia, w jednym ze slalomów popełnia błąd i jest zagrożony uzyskaniem max. ilości punktów karnych. Jednak wtedy zaczyna działać szczęście, które tak często nie było jego sprzymierzeńcem. Ze względu na pogorszenie pogody task nie mógł być rozegrany do końca i zostaje anulowany.
Pogoda w Aspres niestety nas nie rozpieszczała, czekaliśmy na dalsze konkurencje, pełni niepokoju jak dalej potoczą się zawody. Grześ okazywał wprost stoicki spokój, był pewien swoich umiejętności i powiedział mi, że nic mu nie może przeszkodzić. Poleciały „sztafety” i wraz z Marcinem, Markiem przy asyście Pawła zapewnili sobie udział w finałowych rozgrywkach. Rozpoczęły się finały, najpierw Grzesia sztafeta z przewagą blisko 12 sekund (!) nad drugą zapewniła sobie pierwsze miejsce. To był już drugi złoty medal Grzesia w tych zawodach. Po eliminacjach zostały ogłoszone wyniki w klasyfikacji narodowej, gdzie Polska reprezentacja uzyskując 57 punktów karnych wyprzedziła gospodarzy Mistrzostw, którzy zakończyli eliminacje z „dorobkiem” 109 (!) punktów karnych.
Zaczęły się finały indywidualne, Grześ w 1/4 po raz pierwszy przegrywa w tych zawodach o 0,67 sekundy i zajmując 2 miejsce trafia w ½ finałów na Piotra Ficka. W rundzie półfinałowej startuje 3 Polaków(!) i jeden Francuz. Alex pokonuje Marka, a Grześ wygrywa z Piotrem uzyskując czas przelotu o 1,47 sekundy lepszy od Alexa. Finał! wszyscy na pewno widzieli ten film, klapa w trzecim zakręcie u Grzesia i wprost nieprawdopodobne opanowanie skrzydła i cudowne zwycięstwo z przewagą 1,15 sekundy (!).
To, co napisałem, to tylko drobny wycinek jego zmagań zawodniczych, Grześ był pierwszym w historii zwycięzcą pucharu przelotów PPG, wygrywał Mistrzostwa Niemiec, Czech, zwyciężył w Chińskich zawodach PPG, brał udział w zawodach w Brazylii, trzykrotnie wygrywał Puchar Świata. To, co zrobił wystarczyłoby na karierę zawodniczą kilku pilotów, a jeszcze miał tyle do zrobienia. Przy tym wszystkim prowadził firmę, razem z Gosią zajmował się Różą, Blanią i Olkiem, których bezgranicznie kochał i był z nich dumny. Był nieprawdopodobnie uczynny i sam dostrzegał potrzeby innych spiesząc im z bezinteresowną pomocą.
Po co to wszystko napisałem i to teraz, kiedy stało się to najgorsze, niewyobrażalne. Tak naprawdę zrobiłem to z czystego egoizmu, dla siebie. Kiedy to pisałem mogłem nie myśleć o tym, co się stało w poniedziałek.
Od poniedziałkowego wieczoru świat dla mnie jest już zupełnie inny niż przedtem. Telefon Mariusza, droga do Radomia z niewyobrażalną wprost prędkością, coraz gorsze informacje, rozmowa z Gosią, telefon do Agaty i Marcina, przyjazd na miejsce. To wszystko jakiś koszmarny sen, z którego chce się obudzić za wszelką cenę. We wtorek pracując z komisją na miejscu zdarzenia nie miałem czasu i wciąż odrzucałem od siebie świadomość tego, co się stało. Teraz niestety już nie potrafię się opanować. Nie potrafię zagłuszyć w sobie sprzeciwu, bólu i żalu. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego mnie tam nie było. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego gdzieś nie przeciąłem tego koszmarnego splotu drobnych zdarzeń, które doprowadziły do tragedii. Nie potrafię sobie tego wybaczyć.
Grześ był dla mnie jak młodszy brat albo syn, jakiego mogłem sobie tylko wymarzyć. Był moim przyjacielem, kolegą, kumplem, zawodnikiem. Mieliśmy jeszcze tyle wspólnie do zrobienia. Nasze plany te najbliższe i te dalekie były już określone i sprecyzowane. Grześ dobrze wiedział jak je zrealizować, a ja wiedziałem, że z Nim to wszystko na pewno się uda.
W poniedziałek o 17.15 zadzwonił do mnie z lotniska, umówiliśmy się na telefon jak skończy latać.
Cały czas czekam.
Grzesiu, jak znajdziesz wolną chwilę to proszę Cię zadzwoń.
Przecież zawsze oddzwaniałeś.
Adam